Pink Floyd najwspanialszy zespół wszechczasów! Na pewno widzieliście już setki stron o ich twórczości,
historii. Jeśli nie to odsyłam do sekcji linki. Natomiast poniżej chciałbym Wam zaprezentować
opis koncertu w którym miałem szczęście uczestniczyć. A wszystko zaczęło się tak:
28 sierpnia 1994 roku zebraliśmy się u mojego kumpla, aby obgadać plan naszej największej wyprawy
koncertowej. Było prawie wszystko co potrzeba; Jaś Wędrowniczek, karty, nowa płyta Floydów (na zdjęciu niestety nie widać). Brakowało
jedynie kobiet! Plan był prosty dojechać, zobaczyć i wrócić. Rozpoczęliśmy przygotowania, Pragę w miarę umieliśmy zlokalizować
na mapie. Gorzej było z komunikacją. Jako biedni studenci nie posiadaliśmy własnego środka lokomocji więc byliśmy zdani na wszystko co
tylko mogło się poruszać. Tak więc sprawdzaliśmy wszystkie rozkłady jazdy, szukaliśmy map Polski, Czech i oczywiście Pragi. Z tą ostatnią
było najwięcej ubawu. Ponieważ wybór map, nawet jak na tamte czasy był już spory to każdy sprzedawca chciał nam wcisnąć mapę jak najbardziej
odpowiadającą naszym potrzebom. Zadawał więc pytanie o jakiś szczególny obiekt który chcemy zlokalizować. Gdy padała odpowiedź, Stadion Strahov to mina
mu rzedła i byliśmy zdani na siebie. Po skompletowaniu wszystkich potrzebnych gadżetów zaczynających się od aspiryny, poprzez korony, a kończywszy na
aparacie fotograficznym (tak przemyciliśmy go!) i pelerynie przeciwdeszczowej zaczęliśmy się pakować.
Tak więc 6 września stawiliśmy się na Dworcu Głównym w Krakowie gotowi do odjazdu. Nie było to takie łatwe, gdyż właśnie w tym
czasie grasował w Krakowie terrorysta zwany Gumisiem. Już raz przez niego był ewakuowany cały Dworzec. Z różnych przyczyn do Pragi wybraliśmy się w składzie
dwuosobowym. Nie za bardzo do końca wiedzieliśmy jak się tam dostaniemy, ale jak to mówią cel uświęca środki. O godz. 21.24 odjechaliśmy w nieznane. Po 256 km. jazdy
wylądowaliśmy w Kamieńcu Ząbkowickim gdzie chcąc niechcąc musieliśmy czekać ponad godzinę na następny cud techniki, który zawiózł nas do Kłodzka. O 3.26 byliśmy w Kłodzku, no
może nie całkiem, gdyż wysadzono nas jakieś 6 km. od miasta. Brnąc w ciemnościach dotarliśmy na dworzec autobusowy. Nie przewidzieliśmy, że autobusy kursują dopiero od 5.
Tak więc oczekiwanie umiliśmy sobie zwiedzaniem wyludnionego do granic możliwości Kłodzka. Kolejny etap naszej podróży to PKS, który dowiózł nas do kurortu zwanego Kudową.
Jep! Byliśmy na granicy! Stamtąd tylko parę kilometrów do najbliższego miasteczka po stronie Czeskiej pokonaliśmy już przy padającym deszczu. W Nahodzie się
rozpogodziło, ale tylko na niebie. Byliśmy w kropce, jak stamtąd pojechać do Pragi. Cud się stał i zamiast czeskim Flakiem pojechaliśmy ichniejszym PKS-em o wdzięcznej nazwie
Czad.
Około południa dotarliśmy do Pragi. Na koncert mieli wpuszczać od 15, ale z plakatów dowiedzieliśmy się, że dopiero od 18. Tak więc rozpoczęliśmy zwiedzanie Pragi. W każdym
mieście wszystkie drogi prowadzą do restauracji innej niż wszystkie (może to przez te darmowe toalety?). Cel był jasny, najpierw coś zjeść, a później jak najwięcej zwiedzić. Żarełko było podłe, ale cóż można
wymagać od buły z psem II kategorii, zmielonym razem z budą i łańcuchem? Pełni sił ruszyliśmy w miasto. W miasto, które żyło koncertem. Wszędzie mnóstwo plakatów, tramwaje obwieszone reklamami koncertu,
taksówki z logiem Floydów, stragany itp. rzeczy. Po prostu czad. Pogoda była nawet całkiem, całkiem, ale zaczynały zbierać się chmury. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od przejścia Mostu Karola. Trzeba przyznać, że jest
to jedno z najbardziej czarujących miast świata. Położone nad Wełtawą, z kompleksem wielkiego zamku-pałacu na Hradczanach robi niesamowite wrażenie. Byliśmy na Złotej Uliczce biegnącej wzdłuż murów zamku. Uliczka ta, znana dawniej jako ulica alchemików,
jest wąska i brukowana. Znajdują się na niej malutkie domki, wyglądające tak jakby zaprojektowali je bracia Grimm. Dużą atrakcją dla nas było samo Hradczańskie wzgórze z gotycką katedrą świętego Wita. Wewnątrz znajduje się słynna kaplica św. Wacława, o
ścianach pokrytych malowidłami. Z murów zamku można podziwiać przepiękną panoramę miasta:
Zwiedziwszy wszystko co było możliwe, wsiedliśmy do tramwaju i udaliśmy się w kierunku tajemniczego obiektu zwanego stadionem Strahov. Ludzi już była masa, ale
potulnie ustawiliśmy się w kolejce do "drzwi". Wokół stadionu rozłożyła się znaczna ilość straganów, a cały parking zajęty był przez "pink floydowskie" taksówki. Po godzinie 18 wrota raju
otworzyły się. Czescy bramkarze chyba nigdy nie widzieli tak wielkiego tłumu i z początku mieli problemy z opanowaniem porządku. Dobra udało się nam wskoczyć i pierwsze zaskoczenie
stadion był ogromny. Biegnąc pod scenę, można było dostać zadyszki. Zajęliśmy strategiczne miejsca w pierwszym sektorze i nie pozostało nam nic innego jak oczekiwać na właściwe przedstawienie.
Słuchając muzyki (pamiętam niestety tylko, że był to Peter Gabriel, między innymi Red Rain) podziwialiśmy olbrzymią półkolistą scenę. Sama
scena była tak wielka, iż wszystkie pozostałe elementy (instrumenty, światła itd.) wydawały się nie istnieć. Po obu stronach sceny oraz z połowie stadionu stały wieże z systemem nagłaśniającym. Dookoła
nas roiło się od ludzi. Co do słuchaczy to były tam chyba wszystkie słowiańskie nacje. Ludzie przychodzili z całymi rodzinami. Organizacja była miodna. Pogoda psuła się z minuty na minutę. Wielkim zainteresowaniem cieszył
się czeski sterowiec reklamowy. Niektórzy dali się ponieść emocjom twierdząc, że to sami Floydzi nadlatują. Zaczynało być coraz zimniej. Deszcz powoli padał i było coraz ciemniej. Muzyka
grała coraz głośniej, a my czekaliśmy na trzech ludzi: Davida Gilmoura, Nicka Masona i Richarda Wrighta.
Około godziny 20.30 wszystko zamarło, a z głośników popłynęła muzyka będąca odgłosami ziemi. Dziwna
niepokojąca i zarazem cudowna. Dziesięć minut przed 21 lekko jakby od niechcenia rozbrzmiały pierwsze tony
Shine On.
Wraz z pierwszymi dźwiękami gitary Gilmour'a pojawił się wielki okrągły ekran, a na nim film o małym chłopcu. Rozpoczęło się
wielkie show. Gdy rozbłysły światła, a moc dźwięku osiągneła maksimum, przestało mieć znaczenie to, że
pada deszcz, jest zimno i stoimy po kostki w błocie. Tłum zamarł, efekty, nagłośnienie i znany, aż do bólu tekst
"Remember when you were young..."
śpiewany przez 130.000 ludzi zrobił swoje. Gdy przestali grać, części z nas ten jeden utwór zwrócił wszystkie
trudy dostania się na koncert. Koncert, który przecież dopiero się zaczynał. Teraz ostrzej
Learning to Fly ze wspaniałą oprawą świetlną. Po zagraniu tego kawałka David podszedł do mikrofonu i
przywitał się z publicznością:
"Dobry Viecier Prag". Poprawił gitarę i zaczął znowu grać.
Jakże ostro poleciały z głośników słowa
"What do you want from me?". Wpaniały utwór i wykonanie. Coś sprawiało, że staliśmy tam jak osłupieni, szczypiąc
się nawzajem czy to prawda, czy najwspanialszy sen. Każde uderzenie perkusji (a właściwie odgłosy wydawane przez dwa zestawy perkusyjne) popychały nas delikatnie do
tyłu. Dźwięk brzmiał tak czysto, jakby to nie był koncert. Zrobiło się trochę spokojniej. To za sprawą
"On the Turning Away". Chwila wytchnienia? nie pędzimy dalej. Znowu kawałek
z ostatniej płyty
"Take it Back". Na scenie oprócz "trzech znajomych panów" popisują się Tim Renwick (gitara), Dick Parry (saksofon), Jon Carin (keyboard), Guy Pratt (gitara basowa),
Gary Wallis (perkusja) oraz trzy atrakcyjne wokalistki: Sam Brown (pamiętacie jej "Stop"?), Durga McBroom i Claudia Fontaine.
Coż było dalej?
"Great Day For Freedom". Tak utwór ten wprowadził nas w
lekkie rozluźnienie. Nagle po nim wszystko zgasło i w świetle reflektora punktowego pojawił się David, aby
rozedrzeć noc siłą swej gitary. Wraz z pierwszymi dźwiękami
"Sorrow" niebo nad naszymi głowami zaczęło
rozbłyskiwać światłem laserów. W sferze pytań pozostanie, czy deszcz, w którym laserowe promienie wyglądały
niesamowicie, był także częścią przedstawienia. Z albumu
"The Division Bell" pochodził również kolejny
utwór
"Coming Back to Life". Tak my też wracaliśmy do życia, deszcz powoli przestawał padać, a adrealina niesamowicie
podskoczyła do góry. Po chwili usłyszeliśmy straszny odgłos wiatru. Chwila trwogi i wszystko stało się jasne.
Nasze uszy wypełnił dźwięk basu, a oczy ujrzały ferię świateł. Niezwykle dynamicznie, wręcz
hard rockowo zabrzmiał utwór, w którym jedyne słowa brzmią
"One of these days, I'm going to cut you into little pieces!".
Po tych słowach z wież głośnikowych wyłoniły się dwie olbrzymie świnie. Z ich ślepi buchały snopy światła lustrując całą
widownię. Świnie kołysały się wychylając coraz to dalej swoje ogromne łby. Ogromne wstrętne zwierzaki, rekwizyt o którym krążą zawsze legendy był w zasięgu ręki.
Atmosferą grozy spotęgowały olbrzymie wybuchy pirotechniczne, które naprawdę dały się odczuć.
Muzyka przyspieszała coraz bardziej, aby w końcu osiągnąć punkt kulminacyjny, w którym potężny wybuch zgasił wszystkie światła i zrzucił na
ziemię ze szczytów wież potężne świnie. Efekt był tak piorunujący, że nie zauważyliśmy, iż deszcz przestał padać i rozpoczęła się piętnasto minutowa przerwa.
Gorąca wymiana zdań, na temat tego co się działo przez ostatnią godzinę utwierdziła nas o tym, iż jest to najwspanialsza rzeczywistość. Światła znów zgasły a
na scenie pojawiło się czterech muzyków. To powrót do początków kariery Floydów. Utwór
"Astronomy Domine" był w tą zimną noc jakby hołdem dla Syda Baretta. Zadbano o wszystko.
Scena wypełniła się przyjemnym światłem, a wielki ekran stał się podłożem dla psychodelicznego zestawienia wszystkich możliwych kolorów. Sam utwór, odmłodzony brzmiał bardzo dobrze.
Znowu światła zgasły, a jedyną świecącą rzeczą na scenie były pałki Nicka Masona. Ich światło zmieniające się z sekundy na sekundę wprowadziło nas w atmosferę płyty
"Dark Side of The Moon".
"Breathe" to pierwszy kawałek jaki mieliśmy okazję usłyszeć z tej wspaniałej płyty. Później tysiące zegarów i budzików przeniosło nas w
"Time". A pojawiające się na ekranie twarze znanych
osobistości i polityków wraz z słowami
"The Lunatic is on The Grass..." dały wstęp do wspaniałego
"Brain Damage". I znowu wszystko ucichło...
Odgłosy latającej muchy i rytmiczne uderzenia w wielki dzwon umieszczony tuż za zestawami perkusyjnymi obwieściły słynny hit z ostatniej płyty
"High Hopes".
Ekran wypełnił się znanym videoklipem, a tłum krzyczał
"forever and ever....". Po chwili znów wróciliśmy do początku lat siedemdziesiątych. Rozpoczął się egzamin wokalistek czyli
"Great Gig in The Sky". Najwspanialsze "wycie" jakie można usłyszeć we wszystkich znanych utworach. Jest coś w tym utworze, jakiś niepokój, żal, rozpacz. Po prostu trzeba to usłyszeć!
"So, so you think you can tell, heaven from hell, blue sky from pain....". Tak rozpoczęła się wspaniała ballada
"Wish You Were Here". Początek trochę inny, wydłużony, a reszta jak zawsze doskonale wspaniała. I znowu powrót do "ciemnej strony".
"Us and Them" doskonale wyreżyserowany spektakl świateł. Gdy Gilmour śpiewa
"black and blue" scena robi się czarna by po sekundzie zabłysnąć
wspaniałym niebieskim światłem. Po prostu rewelacja. Tłum szaleje, ale nie wie co go jeszcze czeka. Ekran wypełnia się zabawnym filmem o
kosmitach i pieniądzach, a z głośników słychać wspaniałe kwadrofoniczne odgłosy spadającej gotówki. Efekt jest naprawdę piorunujący. Floydzi grają
"Money"
bardzo widowiskowo. Tempo wzrasta wraz z kolejnym utworem. Na wielkich światłach poniżej sceny wyświetla się napis "teacher". Tak to
"Another Brick In The Wall".
Scena rozbłysła białym światłem, a my wydzieraliśmy się pod niebiosa
"we don't need no education"
Zaraz po nim
"Comfortably Numb". Ten utwór przez dłuższy czas był znakiem rozpoznawczym Floydów. Znany jest również z niesamowitego wielominutowego sola
gitarowego Gilmoura. Tym razem również nas nie zawiódł. Właśnie w czasie gry grał za naszymi plecami pojawiła się wielka szklana kula. Skierowano na nią wszystkie światła, a
cały stadion utonął w odbijanych blaskach. Za bardzo nie wiedzieliśmy w którą stronę spoglądać. Solo przedłużało się, a wielka kula powoli zaczęła się otwierać tworząc coś na kształt
rozchylonego kwiatu. David ciągle grał, a ze sceny zaczęły buchać iskry zimnych ognii. Jeszcze chwila i wszystko zakończyło się ferią sztucznych ognii. Gilmour dziękuje i schodzą ze sceny. Koniec tylko tyle, czy aż tyle?
Nie po minucie oczekiwania powracają z
"Hey You". Tłum chce więcej i więcej. Scena gaśnie i słychać gitarę Gilmoura, która jak samochód próbuję zacząć normalnie grać. Pierwsza próba, druga, trzecia i jest
"Run Like Hell". Wykorzystano w nim chyba całą moc systemu oświetleniowego. Tego po prostu nie da się opisać. Uciekamy i uciekamy, aby nagle pod koniec utworu usłyszeć przeraźliwy huk. To tak jakby wielki ekran
eksplodował olbrzymią siłą. Huk i cisza. Zapalają się reflektory stadionu. Wiemy, że to koniec, ale ciągle nie wiemy czy to była rzeczywistość czy niesamowity sen.
Photos: ©Paweł Dumnicki